Czarny dzień i czy to już koniec?

Każda kobieta, która spodziewa się dziecka marzy. O kobietach ciężarnych mówi się, że są przy nadziei. Nie bez powodu tak się mówi. Kobiety noszące życie, szczególnie te, które po raz pierwszy przeżywają ten stan, zalane są wprost nadzieją. Ona niesie wszystkie marzenia przyszłej matki. Marzenia są małe i duże, piękne i niepozorne, elementarne i wyrafinowane. Począwszy od tego, że wszystko będzie dobrze, znajdzie się jakiś kąt dla niej i dla dziecka i że on je pokocha. Może zdarzy się cud i będzie zdrowe, a jeżeli urodzi się z wadą genetyczną to i tak zdarzy się cud i ona od razu się w nim zakocha? Spojrzy w jego naznaczone chorobą oczy i zaakceptuje to bezradne maleństwo od razu.

Ono bezradne jak i ona bezradna. Jednak wszystko będzie dobrze.

A jeżeli ona nic nie ma, pracy nie ma i on ją zostawił, kiedy dowiedział się o ciąży, to przecież nie może być tak źle, znajdzie się ktoś, kto ich pokocha, przygarnie i wszystko będzie dobrze.

A marzenia wysublimowane? Dziecko będzie śliczne, zdrowe i mądre. Będzie chodziło do elitarnej szkoły, a ona jako cudowna matka nie popełni błędów swojej matki. Będzie czuła i zawsze uśmiechnięta, dziecko nigdy nie zobaczy, jak się złości, nigdy go nie upokorzy i nie zawstydzi, będzie miała dla niego czas, będzie grać w różne gry, szybko nauczy je literek. W domu pachnącym ciastem i miłością zapanuje radość. A mąż zawsze będzie w niej zakochany, te motyle w brzuchu, niesamowicie przyjemne, będą jej towarzyszyć nieustannie. Ona zawsze ze świetną figurą i mąż nigdy nawet nie pomyśli, żeby ją zdradzić. I  zamieszkają w domu z bajki.

Życie usłane szczęściem i marzeniami. Od czasu do czasu zasłania je lęk, ale on już zawsze będzie nieodłącznie towarzyszył matce.

Życie usłane nadzieją. „ Nadzieja matką Twą. Głupią matkę masz”

Nadzieja odchodzi subtelnie, po cichu, pewnego dnia okazuje się, że nie ma jej już wcale, bo stała się po prostu niepotrzebna. Nie ma już marzeń lub zamieniły się w oczekiwania. Czasami nadzieja ulega metamorfozie i staje się wątpliwościami.

I co zrobić z życiem dwadzieścia kilo później, kiedy wszystko poszło nie tak i zupełnie odwrotnie, kiedy wszystkie motyle odleciały i nosi je inna kobieta, do której odszedł ten, który nigdy nie miał zdradzić? A co, jeżeli okazuje się, że nie ma czasu na zabawę z dziećmi, bo między praniem i prasowaniem boli głowa nieprzytomnie i złość zalewa mózg i po prostu trzeba unikać wszystkich, żeby ich nie skrzywdzić? I co? Czy to już jest koniec?

Wszystkie motyle odleciały.

A dni bywają rozpaczliwe.

***

Monotonia tego dnia ciężko siada na moich powiekach. Mózg uciska kamień znużenia. Niosę na plecach ten dzień i coraz bardziej się uginam pod jego ciężarem. To był czarny dzień, trudny. Nie było w nim dla mnie miejsca, całkowicie oddana dzieciom, nie dotarłam nawet do myśli o odpoczynku. Patrzyłam przez okno i wdziałam ludzi jeżdżących na rowerach, widziałam, jak rodząca się wiosna snuje się po drzewach, ledwo widać wśród gałęzi mgłę młodocianej zieleni. Nie mogłam jej dotknąć ani powąchać. W ścianach domu byłam dzisiaj więźniem. W ścianach własnych marzeń dzisiaj zginęłam.

Egoizm się we mnie wywyższył.

Nic tylko płacz dzieci, ich złość i rozdrażnienie. Wśród maluchów zginęłam dzisiaj jak w morzu, całkowicie utonęłam, poczucie krzywdy ściągało mnie w rozpacz. Ja tu, on tam, z dwiema wolnymi rękoma do pracy, w ciszy i spokoju. Jak to się stało, że ja, taka niegdyś wyemancypowana kobieta, zamknięta jestem w domu jak niewolnica? Jak to się stało, że nie mam dla siebie nic, ani jednej wolnej chwili? Płacz dzieci i zwykłe monotonne zajęcia. Co ciekawego mogę odnaleźć w praniu, sprzątaniu, przygotowywaniu posiłków? Nic ciekawego, nic dla mnie. Znużenie i zniechęcenie. Ciężar monotonii-nie do uniesienia. Siła ode mnie odeszła, wyszła przez opuszki palców, ostatnie jej tchnienie trzymam, żeby jeszcze ułożyć dzieci do snu. Żeby ich nie zniszczyć swoim zniechęconym spojrzeniem. Po co to wszystko? Nic dla siebie nie mam, ale też nic dla nich. Dzisiaj nikt niczego nie zyskał. Same straty. W końcu pozorny spokój rozpadł się i przestał istnieć. Pękło we mnie to miejsce, w którym schowałam wszystkie dzisiejsze myśli i uczucia: złość, poczucie krzywdy, niespełnienie, rozżalenie, poczucie bezsensu mojego życia. Pękło i rozlało się na wszystkich dokoła, zalewając ich jak smołą. Umazali się moją goryczą i przerazili. Matka, ze złością na twarzy – przeraźliwa, matka z wyrzutem w oczach, skierowanym w ich serca – niszczycielska. Zabrakło mi miligrama cierpliwości, wystarczyło, że córka zniszczyła opakowanie na chleb i narzekała, że marudzę z tak błahego powodu i chleb stał się jak nóż, który przecina ostatnią wątłą nić cierpliwości. I chleb stał się kamieniem. Ona młoda i nieświadoma, ja doświadczona i nadwątlona w swoim macierzyńskim posłannictwie. Chleb, zawsze życiodajny, został poszarpany. Zawsze siebie dający, dzisiaj sponiewierany. Ale tak to już jest z chlebem. Cały oddany w nasze ręce, usłużny, godny szacunku, a jednak często deptany. Zmęczyłam się w końcu tym krzykiem, zatkałam się nim, omal nie udusiłam. A kiedy się opamiętałam, zobaczyłam krajobraz po bitwie: przestraszone dziecko, upokorzone słowami.

Jestem złą matką.

Czy znajdę antidotum na moje emocje? Wiem, że tej nocy nie zasnę, będę płakała nad sobą i dziećmi, którym zadałam niesprawiedliwość. Nic tak nie boli, jak ból zadany przez matkę. Wiem, że tej nocy Szatan wywlecze ze mnie wszystkie wspomnienia takich chwil i stoczę wojnę, żeby w nich nie utonąć, żeby nie zamknąć pod powiekami obrazu mnie jako złej matki. Walka będzie zaciekła, bo wiem już, że ma sens. Nie jeden raz ją stoczyłam i odkryłam, że jest we mnie taka przestrzeń zamknięta, niedostępna dla wszelkiego zła. Tam powstanę. Stamtąd wylewa się na mnie miłość, którą Bóg specjalnie dla mnie tam przechowuje. Pozwalam, żeby ona się sączyła we mnie, żeby w końcu zalała wyrzuty sumienia, bo co mi po nich? Czy one sprawią, że stanę się lepsza? Czy raczej wydrążą we mnie taką frustrację, że pod jej naporem się poddam, ulegnę jej i zaleję nią cały mój świat ze wszystkimi, których kocham. A przecież kocham, więc miłość, która po raz kolejny się we mnie objawi, wszystko zakryje. Więc zapomnę sobie to zło, które uczyniłam, wybaczę sobie, nie nakarmię się winą. Miłosiernie dla samej siebie, zacznę jeszcze raz.

Aniele Boże Stróżu mój, szczególnie teraz przy mnie stój…

A jutro uda mi się karmić i sprzątać z miłością, bo te proste posługi są przecież ofiarą, która przekuwa się na miłość. I po co mi to wszystko? Po miłość właśnie.

***

Nie ma na świecie takiej kobiety, takiej matki, która nie miałaby problemów. Maryja zapewne też miała swoje marzenia, miała nadzieję, że jej marzenia się spełnią. I spełniły się te, o których nawet nie śniła. Zgodziła się na życie nie według własnego planu. Zgodziła się uniżyć, a została wywyższona. Ostateczny efekt był taki, że stała się matką Boga. Patrząc na to według dzisiejszych standardów, niesamowicie awansowała. I chociaż była matką Boga, jej życie nie było usłane radością, spokojem i dostatkiem. Przeciwnie. Rodziła w stajence, nie miała w co ubrać narodzonego dziecka, uciekała przed prześladowaniami, a jej serce pękło pod krzyżem. Nigdy nie zobaczyliśmy jej narzekającej. Zapewne się bała o los swojego synka, przestraszyła się, kiedy się zgubił. Miała swoje trudne dni. Ale zaakceptowała swoje życie, nie chciała niczego więcej. Była na swoim miejscu. I to wystarczy, żeby nie zginąć we frustracji dnia codziennego.

Czy ktoś obiecał nam, że będzie łatwo? Sukces wymaga trudu i poświęcenia. Chrystus nie zbawił nas podczas przyjemnej pogawędki, ale dał się zabić, a Jego życie było pasmem upokorzeń. A koniec tego życia był spektakularnym zwycięstwem. Ale i On się zgodził na tę ofiarę, pogodzony ze swoim posłannictwem szedł wolny na krzyż. Ale wcześniej bał się w Ogrójcu, gniew także nie był mu obcy.

Skoro sam Bóg miał trudne chwile, my nie możemy? Co z tego, że nasze życie nie idzie zgodnie z planem? Naszym planem? Co z tego, że nie jest łatwo? Co z tego, że jesteśmy słabe, przeżywamy czarne dni, jesteśmy niedoskonałe, robimy złe rzeczy, nie jesteśmy piękne i czarujące, ugrzęzłyśmy w pieluchach, jesteśmy zaskoczone, niemiłe dla mężów, a przede wszystkim dla siebie. Co z tego, że mąż nie akceptuje naszej nadwagi, a nie widzi belki w oku swoim. Nie trzymajmy się tego, oddajmy, nie syćmy siebie klęskami, bo nigdy z nich nie wyjdziemy. Oddajmy to, zapomnijmy sobie. Zacznijmy od początku. Dajmy sobie szansę, jeszcze raz i jeszcze raz – jak Bóg nam ją daje.

Matki mają wielką siłę. Potrafią wiele znieść. Niech zatem znoszą także siebie, z całą swoją słabością i za każdym razem powstają, jak feniks z popiołu.

A jeżeli nadziei już nie ma, zawsze jest jeszcze Miłość.

 

Autor: Sylwia Nitkowska

 


Logowanie